Czołem!
„Koniec warty” Stephena Kinga ma już mnóstwo recenzji. Na szczęście dzielnie uniknęłam spojlerów, mogę z czystym sercem napisać recenzję. Ostrzegam, że będzie emocjonalnie. Wręcz tkliwie.
Wymagać od Stephena Kinga kolejnego przełomowego dzieła to według mnie za dużo. Nie można produkować kolejnych i kolejnych bestsellerów. Nie można, będąc twórca, robić wszystkiego dla publiki. Czy King napisał serię kryminalną, żeby wpasować się w nowy trend? Wątpię, choć pewnie i takie głosy się pojawiały. Dla mnie trylogia Mercedesa nie jest w żaden sposób kryminałem. To opowieść o godzeniu się ze starością i świadomością zbliżającej się śmierci, ale też o depresji i powolnej rezygnacji z życia.
To, co najbardziej uderzyło mnie w trakcie czytania całej trylogii, a potem już z każdą kolejną stroną „Końca warty” jest sposób, w jaki autor traktuje głównego bohatera, czyli Kermita „Billa” Hodgesa. Bardzo wyraźnie czuć to, ze King włożył w Hodgesa wszystkie swoje lęki – lęk przed niemożnością dalszego pisania, lęk przed starością, w końcu lęk przed bolesną śmiercią i lęk przed tym, że nie zdąży powiedzieć ostatniego słowa, dokończyć ostatnich spraw.
Nie oszukujmy się – Stefan ma już 68 lat. To prawie 70tka. Oczywiście, wielu pisarzy tworzyło do późnej starości. To już jest moment, w którym człowiek nie czuje się perfekcyjnie. To moment, w którym coraz poważniej myśli się o swoim życiu – o tym, co zostawimy po sobie, o tym, czy zdążymy zamknąć swoje sprawy. I czy dobrze przeżyliśmy życie. Te wszystkie rozterki są niemalże utożsamieniem Hodgesa. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że Kermit to jedna z najlepiej skonstruowanych przez Kinga postaci.
Z drugiej strony zastanawia mnie, czy konstrukcja bohatera nie ma drugiego dna. Kermit poddaje się i nie zamierza walczyć o swoje życie. Jego doprowadzenie ostatniej sprawy do końca, odrzucenie rodziny (myśli o córce z tkliwością, ale wciąż trzyma ją na dystans, mimo wyroku śmierci) – tak jakby „nie chciał nikogo denerwować”, pierwszy i ostatni pocałunek z Hollu (niech ma dziewczyna) zastanawiają, czy to nie depresyjne wręcz oczekiwanie na śmierć. Ostateczne „w końcu”. Bo Kermit przecież nie chce ratować się na siłę i wydłużać życia, nie myśli o tym, by te ostatnie dni spędzić z rodziną czy odpoczywając. Nie, Kermit ratuje świat, kładąc na szali swoje życie – możemy tylko dyskutować, czy świadczy to o heroizmie, czy o… strachu.
Bo to Holly – partnerka Hodgesa – pomimo swojej pozornej bezradności i słabości jest jedną z najsilniejszych postaci w całej trylogii. Holly jest metaforą człowieka bezsilnego w walce z życiem (upływającym czasem, własnymi lękami, toksycznymi relacjami, z których nie może się wyrwać), który podejmuje ciągłą walkę. I któremu udaje się ją wygrać, choć sam się zastanawia, jakim cudem. Trochę jak utożsamienie wygrania z depresją.
Właśnie w takim wymiarze interpretuję zakończenie cyklu. Oczywiście, mogę się mylić. Ale mam nadzieję, że Stefan jeszcze pożyje, znajdzie spokój i napisze chociaż jeszcze jedną, świetną książkę. Bo następcę już ma – jego syn naprawdę daje radę. Nawet, jeśli ktoś uważa, że „Rogi” były słabe.
Ave
2 komentarze do „Koniec warty – recenzja”
Był czas, że tylko córeczka trzymała mnie przy życiu. W trudnej sytuacji pomógł mi wyjść rytuał na depresję Samaela. To nie do uwierzenia ile pozytywnej energii we mnie uwolnił. Uwierzcie, że jestescie w stanie pokonać depre:)
Był czas, że tylko córeczka trzymała mnie przy życiu. W trudnej sytuacji pomógł mi wyjść rytuał na depresję Samaela. To nie do uwierzenia ile pozytywnej energii we mnie uwolnił. Uwierzcie, że jestescie w stanie pokonać depre:)
Możliwość komentowania została wyłączona.