Romans twórczy Roberta Kirkman’a i Jay’a Bonansingi w przeciągu ostatnich dwóch lat zaowocował dwiema nowelami. Obie ukazały się w Polsce dzięki wydawnictwu SQN, które powoli urasta do rangi nr 1 wśród wydawnictw zombie – apokalipsy w Polsce. Mam nadzieję, że również post apokalipsy jako takiej.
Dwie książki z serii Żywe Trupy opowiadają o Gubernatorze, czyli o złowieszczym przywódcy sporej jak na panujące warunki społeczności. Blake przejął tożsamość swojego brata, jednocześnie doznawszy nieodwracalnego urazu na psychice, co klasyfikuje go jako mordercę – szaleńca wśród reszty popularnych czarnych charakterów. Mainstream fantastyczny już obwieścił go Schwarzcharakterem Roku – niestety dopiero po pojawieniu się tej postaci w serialu. I to zgoła innej niż w książce.
Książkowy gubernator ma czarne przetłuszczone włosy, ubiera się jak połączenie rybaka z oficerem i jest po prostu szalonym, chętnym krwi Metysem (no offence). Dlatego książki polecić mogę osobom zafascynowanym ta postacią – nie ma innej drogi dla poznania Gubernatora, niż wspomniane nowelki. W serialu również nie jest grzeczny. Ale jest biały. Mnie osobiście to boli, uważam wybór białego aktora za przejaw jakiegoś chorego pędu do nie – urażenia żadnej z mniejszości (lub, w Stanach, większości). Pocieszam się myślą, że może aktor zafascynował reżyserów swoją wizją Gubernatora, co by tłumaczyło wybór ,,poprawnej” twarzy. David Morrissey poradził sobie z rolą perfekcyjnie – co wrażliwsi mogą więc domniemywać o stanie jego psychiki de facto…
Pierwsza nowela, ,,Narodziny gubernatora”, postawiła wysoko poprzeczkę. Książkę czytało się jednym tchem, nie zważając na ewentualne prozatorskie niedociągnięcia (Bonansinga potrafi pisać, jeśli pisze powoli).Książkowa historia gubernatora jest soczystym dopełnieniem wątku prowadzonego w komiksie, na który każdy przeciętny fan post apokalipsy ślini się niczym zombie na widok świeżego mięska. Niestety, o ile ,,Narodziny Gubernatora” czytałam z wypiekami na twarzy, o tyle ,,Droga do Woodbury” to komiczna porażka.
Nie wiem, czy tragicznie niski poziom języka narracji wynika z tłumaczenia, nacisków Kirkmana czy z zaćmienia umysłu Jay’a. Czytając miałam wrażenie, że Bonansinga został sprowadzony jedynie do roli sekretarza Kirkmana, zapisującego wszelkie ,,złote myśli” i nie mającego żadnego prawa do choćby poprawienia stylistyki.
Oprócz języka, godnego nastoletniego blogowego bełkotu, są jeszcze postacie. Główną bohaterką jest kobieta – i chociaż zazwyczaj lansuję kobiety piszące i czytające, a już w ogóle kobiety jako postaci pierwszoplanowe, to tutaj był to po prostu błąd. Kirkman nie potrafi konstruować przekonujących charakterów żeńskich inaczej niż ze swojego poziomu ,,superbohatera”. Przykład idealny dla zobrazowania to seria komiksowa – wszystkie postaci żeńskie to ,,biedne” kobiety, potrzebujące wsparcia i obrony (jedynym wyjątkiem jest jeszcze Maggie, której wspaniałą kreację stworzyła w serialu nieprzeciętna Lauren Cohan). Nawet kiedy nauczą się – za przeproszeniem – siekać zombie, w końcu trafiają załamane w męskie ramiona (vide komiksowa Andrea, brutalnie usunięta z serialu, w komiksie będąca kobietą Ricka).
Brak czasu czy możliwości do poprawienia tekst przez Bonansingę, zaimplementowanie jako bohaterki głównej kobietę – jakżeby inaczej! Z nerwicą! – oraz postawienie na romans jako oś przewodnia akcji… To główne grzechy ,,Drogi do Woodbury”, którą raczej określiłabym mianem ,,Drogi do Twilight’u”.
Wystrzegajcie się Twilight’u. Zawsze…
Ave!