Infekcja: Genesis. Fragment

Czołem!

Z okazji zbliżającej się premiery „Infekcji: Exodus” podrzucam Wam kolejny, najdłuższy fragment pierwszej książki. Przeczytajcie i dajcie znać, czy będziecie czekać na tom drugi!

Ave!

Fragment:

Parę me­trów od niej stał Adam. A wła­ści­wie coś, co go przy­po­mi­na­ło.

Wpa­try­wał się w nią tę­pym, wście­kłym wzro­kiem. Jego pra­we ra­mię za­koń­czo­ne było ster­czą­cym, krwa­wią­cym ki­ku­tem. Bra­ko­wa­ło mu też jed­ne­go ucha, a wy­gry­zio­na w po­licz­ku dziu­ra uka­zy­wa­ła szczę­kę. Bia­ły T-shirt był po­dar­ty i po­pla­mio­ny krwią, na le­wej sto­pie bra­ko­wa­ło buta, ale skar­pet­ka dziel­nie tkwi­ła na po­ste­run­ku. Kaja pa­trzy­ła na ten strzęp czło­wie­ka i czu­ła, jak po raz ko­lej­ny w cią­gu ostat­nich paru mi­nut pęka jej ser­ce. „To nie­moż­li­we” – po­my­śla­ła. „To wszyst­ko jest po­nad ludz­kie siły. Po­win­nam do­stać za­wa­łu i by­ło­by po spra­wie. Za ja­kie grze­chy mu­szę się mę­czyć i oglą­dać te wszyst­kie rze­czy?”. Wie­dzia­ła, że to nie jest ten sam czło­wiek, któ­re­go zna­ła. Zwią­zek za­czy­nał faj­nie się ukła­dać, jak to nie­któ­rzy mó­wią – za­czy­nał mieć ręce i nogi. Te­raz nie dość, że jed­nej ręki bra­ko­wa­ło, to i per­spek­ty­wy na przy­szłość wy­da­wa­ły się śred­nio obie­cu­ją­ce. Ech, umrze jako sta­ra pan­na. Ale przy­naj­mniej nie jako dzie­wi­ca. Za­wsze to ja­kieś po­cie­sze­nie.

Wpa­try­wa­ła się w oczy swo­je­go nie­daw­ne­go chło­pa­ka i za­sta­na­wia­ła się, jak wy­glą­da sy­tu­acja poza cen­trum. Je­że­li tu nie po­ja­wi­ły się żad­ne służ­by po­rząd­ko­we, nie li­cząc kil­ku do­ga­sa­ją­cych obec­nie ra­dio­wo­zów, to sy­tu­acja mu­sia­ła być na­praw­dę po­waż­na. Po­my­śla­ła o swo­im ojcu. Pan po­rucz­nik do­brze by wie­dział, jak się te­raz za­cho­wać. Pew­nie zo­stał już po­in­for­mo­wa­ny o tym ca­łym cyr­ku. On, jego prze­ło­że­ni, sztab kry­zy­so­wy, pani Ha­lin­ka ze skle­pu osie­dlo­we­go i wszy­scy świę­ci. Pew­nie się o nią mar­twi. I słusz­nie, cho­le­ra. Niech się bar­dzo mar­twi i niech zor­ga­ni­zu­je ja­kiś ra­tu­nek. Po­win­ni na­mie­rzyć jej te­le­fon, nie­waż­ne, że bez­u­ży­tecz­ny ga­dżet nie ma za­się­gu. Oni po­tra­fią, nie ta­kie za­baw­ki mają. Tyl­ko coś się chło­pa­ki dłu­go ogar­nia­ją. Kur­czę, gdy­by cho­ciaż mo­gła się po­łą­czyć z in­ter­ne­tem. Mo­gła­by wy­słać SMS-a, e-ma­ila albo wrzu­cić coś na Fa­ce­bo­oka. O tak, Kaja Pe­te­lic­ka jest w miej­scu: Cen­trum, na: Kiosk Kol­por­ter, z: Zom­bie, bie­rze udział w wy­da­rze­niu: Apo­ka­lip­sa. Kil­ku­dzie­się­ciu czy­ha­ją­cych na jej ży­cie zom­bie z pew­no­ścią by klik­nę­ło „Lu­bię to!”.

Nie­ste­ty, nic z tego. Musi cze­kać.

„Cóż, ni­g­dzie mi się nie spie­szy” – po­my­śla­ła. „Mogę grzecz­nie cze­kać na ra­tu­nek. Jak­bym mia­ła ja­kieś inne wyj­ście”.

Na­gle po­czu­ła za sobą ruch. Wie­dzia­ła, że to na da­chu kio­sku. Od­wró­ci­ła się gwał­tow­nie i ze­rwa­ła się na rów­ne nogi, go­to­wa do od­par­cia ata­ku. Za­ci­snę­ła drob­ne dło­nie w pię­ści, ro­biąc jed­no­cze­śnie wy­krok i uno­sząc ręce do gar­dy. Spod spode­nek spły­wał jej pot, któ­re­go nie czu­ła, le­żąc, a któ­ry nada­wał jej szczu­płym no­gom bla­sku.

Dziec­ko, któ­re parę mi­nut wcześ­niej sko­na­ło w jej ra­mio­nach, te­raz pod­no­si­ło się do po­zy­cji sie­dzą­cej. Kaja pa­trzy­ła na tę sce­nę z fa­scy­na­cją, jak­by pierw­szy raz wi­dzia­ła eg­zo­tycz­ne zwie­rzę czy po­kaz sztucz­nych ogni. De­li­kat­nie prze­krzy­wi­ła gło­wę, jak zdzi­wio­ny pies nie do koń­ca ro­zu­mie­ją­cy, co się do nie­go mówi. Bo ona też nie ro­zu­mia­ła tego, co się przed nią roz­gry­wa­ło. Nie ro­zu­mia­ła i nie chcia­ła ro­zu­mieć.

Z twa­rzy chłop­ca opadł ręcz­nik. Wpierw my­śla­ła, że wszyst­ko z nim okej – że go­rącz­ka mi­nę­ła, że wca­le nie umarł. Mia­ła na­dzie­ję, że zda­rzył się cud i ma­lec ozdro­wiał. Cud może i się zda­rzył, ale nie do koń­ca taki, ja­kie­go ocze­ki­wa­ła­by dziew­czy­na. Zro­zu­mia­ła to w mo­men­cie, gdy chło­piec otwo­rzył oczy. Dwa małe, czar­ne punk­ci­ki wpa­try­wa­ły się w nią, prze­szy­wa­jąc na wy­lot i za­glą­da­jąc pro­sto do jej du­szy. Kaja wie­dzia­ła, że dzie­ciak stał się jed­nym z nich.

W tym mo­men­cie czas na­gle jak­by przy­spie­szył. Chło­piec wy­cią­gnął ręce w stro­nę swo­jej przy­szłej, acz, jak miał po­ka­zać czas, nie­do­szłej ofia­ry, otwie­ra­jąc usta i sy­cząc dzi­wacz­nie, ni­czym wście­kły kot pre­zen­tu­ją­cy swo­je uzę­bie­nie. Kaja wie­dzio­na in­stynk­tem i na prze­kór wszel­kie­mu po­czu­ciu mo­ral­no­ści i współ­czu­cia, bły­ska­wicz­nie kop­nę­ła go w sam śro­dek twa­rzy. Gło­wa mu co praw­da nie od­pa­dła, ale całe cia­ło po­le­cia­ło ład­ny metr do tyłu i spa­dło wprost w gąszcz wy­cią­gnię­tych w górę rąk.

Kaja cięż­ko od­dy­cha­ła, czu­jąc, jak w jej cie­le sza­le­je ad­re­na­li­na. Wie­dzia­ła, że zro­bi­ła do­brze. Albo ona, albo ta mała gni­da. Pro­sty ra­chu­nek. Co nie zmie­nia fak­tu, że zo­sta­ła te­raz zu­peł­nie sama.

  Andrzej Wardziak, Infekcja: Genesis