Kanadyjska post apokalipsa (sic!): Recenzja The Colony.

Witajcie, przyjemniaczki!

(Z góry uprzedzam – wstęp jest dzisiaj mocno lifestyle’owy, więc daję Wam teraz możliwość wyboru – wyciągnijcie paczkę chusteczek albo skoczcie kilka akapitów niżej. Ave!)

Lato powoli zmierza ku końcowi – jakkolwiek byście chcieli, żeby potrwało jeszcze przynajmniej z pół roku (po ostatniej zimie, która wydawała się nie mieć końca), to jesień już czuć w powietrzu. Najsilniej czuć ją w lesie albo na łące, kiedy stanie się w miejscu i zrobi bardzo głęboki wdech. Czujecie takie drobne wilgotne igiełki w płucach? I nie, to nie anomalia – chyba, że jesteście w Zonie. To idzie jesień.

Nie wiem , jak wy, ale ja lubię jesień. Póki byłam uczniakiem, wracało się do szkoły. Uwielbiałam szkołę, bo zajmowała mi czas i dawała wytłumaczenie dla wielu dni spędzonych nad książkami. Teraz tym bardziej ją uwielbiam, mimo że dręczy mnie wtedy alergia – mam wymówkę, żeby siedzieć z książką i herbatą z rumem, zamiast iść i się socjalizować. Albo socjalizować się w pomieszczeniach zamkniętych, tym bardziej z herbatką z rumem. Żaden więc ze mnie miłośnik sportów ekstremalnych – no, chyba, że kajaków. Kocham kajaki. Bez kajaków lato nie ma sensu. Może więc dlatego chcę, żeby tak szybko się skończyło?

Przygoda z The Colony zaczęła się od tego, że ogólnie mam pierwszy wolny dzień od dłuższego czasu. Wszyscy znajomi gdzieś się porozjeżdżali, ludzie dopiero wracają z wakacji do miasta, faceta nie ma, psa do wyprowadzenia tym bardziej – jednym słowem, złapała mnie rozpacz z gatunku tych, które łapią kiedy musisz spędzać czas sam ze sobą. Tak, to objaw chorobowy. Można się z tego leczyć, co też czynię. Polecam wypróbowane przeze mnie wspomaganie terapii farmakologicznej tzw. terapią fandomową.
Terapia fandomowa polega na a) wypełnianiu swoich obowiązków b) spędzaniu każdej minuty z reszty twojego czasu na byciu pulsującą żywą częścią fandomu. A więc: seriale, filmy, książki, memy na Pintereście, strzelanki, nowości gadżetowe, techowe ciekawostki, śmianie się z kiepskich cosplay’i, oglądanie anime, czytanie komiksów, planowanie nowych serii jesiennych…
Albo upał mi się dał we znaki i przegrzałam zwoje, albo to to piwo bezalkoholowe (chyba jednak sąsiad słyszał moje NIEEEEEEEEE, kiedy doczytałam etykietę)…

Takoż więc!
Jeżeli są wśród Was zmęczeni gorącem, słońcem i upałem – mam dla Was film.
Jeżeli, tak jak ja, nie mieliście w tym roku okazji cieszyć się słońcem i latem, więc chcecie już jesień (żeby reszta ludzi W KOŃCU wróciła do normalnego trybu życia) – mam dla Was film.

The Colony (2013) jest strasznie kiepski, a zarazem straszliwie fajny. Ma wszystko, co post apokalipsa klasy B posiadać musi: czarnego protagonistę, białego nieludzkiego antagonistę, pięknego głównego bohatera (tzn piękny w moim mniemaniu – zawsze mi się taki zarośnięty typ Stalkerskiego Szczurka podobał), piękną lubą głównego bohatera, Sprytne Dziecko, mroczny item no i klimatyczny klimat. W The Colony to właśnie klimatyczny klimat ma tworzyć klimat. Nie do końca się to udaje, ale zabrnijmy trochę w fabułę, nim zacznę obdzierać z pozytywów ten tytuł, niczym lodowe kanibale mieszkańców kolonii… ups!

Wróćmy na chwilkę do typu Stalkerskiego Szczurka. Sam, główny bohater filmu (zdjęcie powyżej) świetnie wpisuje się w ten rodzaj urody – średni wzrost, dość jasne włosy, kilkudniowy zarost, jasne oczy. Ciuchy? Sweterek, bojówki, ewentualnie zgniłozielona kurteczka (dobra, przyznaję, sama taką mam). W ręku cokolwiek, co przeciętny człowiek weźmie za wytwór sztuceropodobny. Facet słabszy od innych, ale wytrzymalszy na długie dystanse. Inteligentny, dość melancholijny. Koniec końców, zostaje praktycznie sam z garstką dziwnych ludzi, niczym mesjasz – koniecznie przechodząc przemianę wewnętrzną, dochodząc do wniosku że jednak musi stać się twardym gościem. Czytaj – bezmózgim skurwysynem.
Taki typ prezentowali bohaterowie innych B-eczek, np lead Władców Ognia (swoją drogą, bardzo polecam – świetny film), tytułowy Jeremiah, główny bohater Jerycho… I tak dalej, i tak dalej. Taki właśnie jest Sam. I choć lubiłam go na początku filmu (nie wiem, co ja atrakcyjnego znajduję w takich cipeczkach… eee, porządnych gościach! no ale znajduję), to zakończenie rozłożyło mnie na łopatki. Nie wiem, po co wrzucać w usta bohatera dwie kwestie, które może i będą patetyczne i podniosłe (miało to podnieść rangę filmu? nabrać widza, że to jednak nie kanadyjska produkcja, tylko holyłudzka?), ale przekreślą i tak wątle budowaną przez CAŁY film osobowość głównego bohatera? Ysz…

W kontekście mojego gustu, należałoby także poruszyć temat klimatu. W każdym sensie. Otóż, film bazuje na założeniu, jakoby ludzkość wybudowała maszyny kontrolujące pogodę (twórcza wariacja inspirowana działkami do rozrzedzania chmur?), które to maszyny w wyniku ludzkiego błędu wywołały ostateczne zlodowacenie. Ludzkość schroniła się pod ziemią i przejada ostatki zapasów, jednocześnie walcząc z epidemią śmiertelnej grypy. Nasz główny bohater, Sam, mieszka w kolonii 7 – pewnego dnia oczywiście opuszcza ją, wraz z dwójką towarzyszy.
Nasza wesoła drużyna pierścienia składa się z Mędrca (były wojskowy, Afroamerykanin, największy bad ass zespołu i jedyny człowiek z niezwykłym połączeniem mózgu i empatii w całej tej ekipie), Wojownika (nasz kochany Sam) i Młodego (dzieciak z tunelem w uszach, który postępuje na przemian słodko nielogicznie – wyrusza na wyprawę; i logicznie – chce z niej jak najszybciej wracać do domu, po drodze robiąc ze strachu w portki). Mają ważką misję – uratować Kolonię 5, z której nadawany jest sygnał SOS. Oczywiście, będą trupy.

Tutaj nawiązanie do LOTRa się kończy, a zaczyna totalny miks. The Colony jest bowiem ekstra post apokaliptyczną mieszanką – mamy tu Pojutrze (morderczy klimat w roli głównej), Metro (świetne ujęcia wnętrz starych kopalni i silosów przywodzą na myśl zarówno książkę, jak i grę – no i ten wszędobylski napis 30NA na ścianach), Drogę (kanibalizm) i Księgę Eli (znowu kanibale). Sceny walk z kanibalami są niczym z tanich horrorów, przywodząc na myśl np Nocny Pociąg z Mięsem czy inne Chatki w lesie. Choć, nie powiem, zagranie krwią, dźwiękiem w trakcie kręcenia scen z Kolonii 5 były dla mnie bardzo sugestywne i klimatyczne. Takie przyzwoite B-eczki.

Nie będę pisać o takich rażących błędach jak brak pary z ust, idealnie prosta postawa blond laski przy minus 40 stopniach (z takim dekoltem jednak bym trochę dygotała), bezsensownie zbudowanym charakterze zbiorowym grupy kanibali… To wszystko to urok B-eczek. Moge jedynie napisać, że film z pewnością był kręcony z myślą o ludziach znajdujących się w pewnym stopniu świadomości… Niestety, ja jedynie piłam bezalkoholowe (EHHH), toteż możecie mnie po prostu posądzić o zły gust!
Bo film mi się podobał! Było w nim coś, czego podskórnie się bałam. Choć nie wykorzystano wszystkich możliwości scenariusza i gatunku – nie zagrano jakimś dzikim głodnym wilkiem, nie zbudowano ŻADNEGO poważnego wątku wobec opuszczonej stacji klimatu obok Kolonii 7 (co wydawałoby się bardziej racjonalne – ogarnąć starego śmiecia obok domu, zamiast szukać przez satelitę w promieniu kilkuset kilometrów). Mimo to, naprawdę dobrze się bawiłam przy tym filmie! Przypominało mi to trochę koszmary, których się nabawiłam po czytaniu Metra 2033…

A może ja po prostu lubię ten typ…

Ave!

3 thoughts on “Kanadyjska post apokalipsa (sic!): Recenzja The Colony.

  1. O, trafiłem przypadkiem… Ja The Colony widziałem zupełnie niedawno i to jest typowe guilty pleasure – niby złe, ale fajne. No i oni go zrobili za szesnaście baniek, z czego pewnie większość poszła na gażę Fishburne’a ;), a jeśli chodzi o treść, dziury logiczne i lekki swąd głupoty nie różni się zbytnio od wakacyjnych blockbusterów – jak dla mnie bomba. 😉

  2. Nie zauważyłam w Polsce dużej (czy może – jakiejkolwiek) oficjalnej promocji, więc może to było przyczyną, dla której i ja ocknęłam się dopiero po premierze 😉

  3. Czekałem na ten film czekałem i chyba na chwilę dotknęło mnie lekkie zlodowacenie bo przegapiłem światową premierę tego arcydzieła. Po przeczytaniu w/w recenzji tym bardziej żałuję. Trzeba szybko to nadrobić.

Comments are closed.