Czołgiem!
Minęły lata świetlne, od kiedy opublikowałam ostatnią recenzję. Muszę zatem z góry przeprosić Bernardo, że naoliwienie tej zardzewiałej maszyny zostało złożone w łapki jego bohaterów.
„Moje głupie pomysły” to perfekcyjny przykład historii, którą w branży nazywa się „książką literacką”.
Już dzięki narracji wysokiej jakości i umiejętnym posługiwaniem się językiem historia o Archym zasługuje na stos nagród. Sposób, w jaki Bernardo wykorzystał antropomorfizację (idealny przykład narzędziowości na warsztaty literackie) – od świata przedstawionego po moralizatorstwo i refleksję nad ludzkością – sprawia, że książka według mnie powinna być kultowa.
Natomiast to, jak „Moje głupie pomysły” przeorało mnie emocjonalnie, rozszarpało na kawałeczki i wyczyściło resztki między zębami moimi kostkami, to już rzecz zgoła innego wymiaru!
Po tym (być może) zachęcającym wstępie, przejdźmy do sedna.
BEZ SPOILERÓW
Mój bardzo głupi pomysł
Zanim zaczniesz czytać dalej, podam Ci listę największych triggerów. Jeśli treści zawierające takie elementy mogą wywołać u Ciebie atak PTSD lub po prostu nie chcesz o nich czytać, pomiń tę recenzję, jak i książkę Włocha: śmierć (w tym morderstwo), tanatofobia (strach przed śmiercią), depresja (w tym: depresja poporodowa), starzenie się, egzystencjalizm (przemijanie), związki kazirodcze, przemoc wobec dzieci, niewolnictwo (tak, można podciągnąć), SA, kanibalizm, religijna trauma.
Przeczytanie tej książki było moim własnym, bardzo głupim pomysłem, jakby powiedział Archy, główny bohater. Ale ostatecznie nie żałuję.
Każdy czytelnik musi sam odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie pomysły można określić jako „bardzo głupie” z perspektywy schyłku życia. Moim głupim pomysłem nie było de facto przeczytanie złej książki, bo ta książka JEST świetna. To tak dobra powieść, że drażni mnie, jak w Polsce przeszła bez echa.
O nie, moim głupim pomysłem było doczytanie jej do końca pomimo moich lęków i nerwicy. Czemu ja sobie to robię? Czemu wybieram treści tak ciężkie i smutne, gdy wiem, że ogromnie boję się śmierci?
To nie jest żart. W pewnym momencie mojego życia tanatofobia zmusiła mnie do brania leków, a lęk przed śmiercią znacząco wydłużył mi terapię. Rozumiecie więc, dlaczego triggery powinny pojawić się na pierwszej stronie powieści?
Z drugiej strony jednak czuję trochę dumy, że dałam tej książce radę. W końcu oswajanie się z fobią jest jednym z podejść terapeutycznych.
To są moje osobiste przemyślenia i jeśli nie macie tak silnej tanatofobii, to biegnijcie po książkę Bernardo. Jest naprawdę genialna, mimo kilku błędów czy elementów, z którymi mogę się kłócić.
Dla kogo jest ta książka?
Książką, która zrobiła na mnie największe wrażenie w całym moim życiu, było „Wodnikowe Wzgórze”. Dalej mogę wymieniać: „Księga dżungli”, przygodówki Jacka Londona (zwłaszcza opisy przyrody, zwierząt), „O czym szumią wierzby” … Część z tych historii jest pełna przemocy. Nie uważałam się za mimozę, która nie da rady jakiejś tam kunie.
Skuszona opisem w księgarni stwierdziłam, że „Moje głupie pomysły” będzie dla mnie idealną opowieścią. Wszak uwielbiam antropomorfizację, zwłaszcza w literaturze pięknej.
Na pewno blisko jej do „Wodnikowego Wzgórza”. Nie tylko antropomorfizacja i skala przemocy łączą te dwa tytuły. Podobieństw jest więcej – podjęcie bardzo ważnych tematów dla pokolenia autora, zwrócenie uwagi na każdy detal narracji, znowuż – rozważania nad moralnością.
Z perspektywy czasu „Wodnikowe wzgórze” – w porównaniu do „Moich głupich pomysłów – wydaje mi się słodką bajeczką o walce dobra ze złem. Być może to dobry moment, aby odświeżyć sobie tę historię.
Kuna moralnego niepokoju
„Moje głupie pomysły” mają zaledwie 260 stron, ale autorowi (rocznik 1995!) udało się skomentować takie elementy świata, jak:
- hipokryzja wiernych,
- wykorzystywanie słabszych,
- brak równych szans ze względu na systemowość i hierarchiczność społeczeństwa,
- niszczące dla społeczności skutki kapitalizmu (tak!),
- przemoc wobec dzieci,
- wykorzystywanie pracy dzieci,
- egoizm starszych pokoleń (świetna i przemyślana budowa bohatera – lisa) …
- …i wiele, wiele innych.
Kuna jest typowym antybohaterem. Wielu z was nie polubi go, wielu czytelnikom trudno będzie mu współczuć. Takim samym antybohaterem (choć niektórzy przypną mu łatkę antagonisty) jest Solomon – lis, u którego „pracuje” Archy.
Celem historii jest zderzenie dwóch światów – zwierzęcego i ludzkiego. Świat zwierzęcy dotyka wszystkich mieszkańców lasu – to podążanie za instynktem (głód, pożądanie, strach).
Światem ludzkim, albo raczej boskim, są zwierzęta potrafiące czytać i pisać. Przeżywają one egzystencjalne katusze, ponieważ zostały nauczone rozróżniania dobra i zła. Ta wiedza jest głównym źródłem szczęścia, ale i cierpienia. Nie zawsze jednak powstrzymuje ich od czynienia okropieństw, co dla mnie jest bardzo celnym komentarzem dzisiejszej rzeczywistości.
Czy jest to książka moralizatorska?
Ostateczny odbiór historii kulawej kuny zależy od Twojego własnego kompasu moralnego. Nie ma tu dobrych ani złych odpowiedzi.
Jednych opowieść zdecydowanie przytłoczy. Ktoś inny poczuje się beznadziejnie widząc, jaki świat jest naprawdę.
- Cynicy pokiwają zgodnie głowami – tak jest, nic się nie zmieni.
- Społecznicy pełni nadziei powiedzą – wszyscy jesteśmy Klausem. Bądź jak jeżozwierz Klaus albo doktor Bóbr!
- Tarczoń powie – proszę, niech ktoś mnie ukocha po tej strasznej, smutnej, niepokojącej historii.
Kupcie tę książkę.
I niech ktoś mi wyśle mema ze słodkim kotkiem.
Ave!
Chcesz przeczytać recenzję swojej książki na blogu Nerd Kobiety?
Napisz do mnie: dominika.tarczon@gmail.com