Czerwona królowa. Recenzja

Czołem!

„Czerwona królowa” Victorii Aveyard to jeden z największych hitów young adult 2015 r. Wydana w lutym, bombardowała mnie skutecznie przez rok. Wszyscy znajomi recenzenci YA ją zachwalali, opinie na portalu Lubimy Czytać pięły się w górę. Dodatkowo zachęcała świetna okładka.

 

Okładki, w których się zakochałam
Jedną z największych zalet książek z serii są okładki. „Czerwona królowa” przekonała mnie do siebie właśnie tym elementem, choć wydano ją w Polsce w miękkiej oprawie. Za zdjęcie na okładce odpowiedzialna jest Stephanie Girard, której portrety totalnie mnie nie przekonują – ale nie mogę jej zarzucić, że okładka nie przykuwa uwagi. Jedyne do czego mogę się przyczepić, to jakość tekturki – jest bardzo miękka, niemal od razu rozkleiła i pozadzierała się wzdłuż brzegów.

Kiedy przypadkiem wpadłam na fotkę wyklejki kolejnego tomu – „Szklanego miecza” – zakochałam się ponownie. W książce z hardcoverem wygląda po prostu fenomenalnie. Szkoda, że polskie wydawnictwo nie zdecydowało się na to wydanie, choć mam swoje podejrzenia, co mogło przesądzić o takiej decyzji.

Epicka wyklejka

Kiepski język
Język, jakim posługuje się autorka, jest jak w większości young adult na tyle prosty, by przeciętny trzynastolatek nie miał problemu z wciągnięciem się w fabułę. Niestety, Aveyard ma skłonności do sztuczności i ocierających się o pompatyczność metafor, które psują radość z czytania. Wygląda to tak, jakby chciała rekompensować sobie jakieś braki w warsztacie – może brak zdolności, może oczytania, może doświadczenia. Zdecydowanie wyszłoby jej na dobre, gdyby pozostała przy prostym języku, rezygnując z „buraczków”.

Jakie są to „buraczki”? „Czerwona królowa” naszpikowana jest mądrościami, które w zamierzeniu autorki miały być prawdziwe, realistyczne i mocne, jak w „Igrzyskach śmierci”. Niestety, wyszło topornie i ciężkostrawnie. Sprawdziłam cytaty anglojęzyczne i nie jest to wina przekładu. Być może to tylko mój spaczony gust, ale przemyślenia głównej bohaterki wydają mi się kiczowate i sztuczne. Przykład? Strona 241: „[Maven] jest księciem, co gorsza – synem królowej. Właśnie dlatego nie chciałam mu wcześniej zaufać, z powodu tajemnic, które skrywał. Ale może przez cały czas skrywał własnie to… swoje serce”. Aveyard uwielbia pompatyczne przymiotniki, jak „skrywał”, „pojęła”, „pragnę” oraz sztucznie brzmiące przymiotniki (jest kilka „krwiożerczych”) i zabawne metafory

Sprawdźcie sami!
https://www.youtube.com/watch?v=vk2Y0atoddU

Trailer drugiego tomu możecie zobaczyć poniżej.

https://www.youtube.com/watch?v=5LLAG9kWOek

 Czerwoni contra Srebrni
Główną bohaterką książki jest Mare Barrow, pochodząca z ubogiej rodziny Czerwona. Jej jedynym talentem są zwinne i lepkie ręce, dzięki którym Mare stara się pomóc rodzinie, jak może.

W miarę z rozwojem fabuły obserwujemy różnice pomiędzy czerwonymi, a Srebrnymi, które swój początek mają w innym kolorze krwi oraz nadnaturalnych zdolnościach. Czerwoni to zwykli śmiertelnicy, natomiast Srebrni to pół – bogowie o srebrnej krwi, którzy potrafią kontrolować umysły i żywioły.

Samo założenie wykorzystywania jednej grupy przez drugą było całkiem dobrze przemyślane przez autorkę. Widać, że skrupulatnie i z uwagą zbudowała świat przedstawiony. Niestety, mnie sam pomysł srebrnej krwi ni przekonuje – ludzie o srebrnej krwi musieliby, tak mi się zdaje, wyglądać dziwacznie i komicznie. Od razu skojarzyli mi się z nieszczęsnym Edwardem ze „Zmierzchu”. I nie jest to pozytywne porównanie.


Bohaterowie
Ogromny błąd autorki to fakt, że dała się ponieść biegom zdarzeń. Czytając „Czerwoną królową” miałam wrażenie, ze autorka nie panowała nad kolejnymi wydarzeniami i swoimi bohaterami, których zachowania stawały się coraz bardziej i bardziej sztuczne. Przerysowane postaci i zdrajcy, których możemy domyśleć się już na początku historii, to mocny minus książki. Minus, a może i plus – jest wśród polskich czytelników ogromna grupa, która lubi biało – czarne historie, ponieważ są bardziej kontrastowe. Ja do nich niekoniecznie należę, może dlatego irytowała mnie niewielka złożoność bohaterów i schematyczne szkielety budowania postaci.

Mare Barrow mnie odrzuca. Jakkolwiek na początku książki wydawała mi się bardzo przekonująca, ze swoim niedopasowaniem. Mare miała talent do kradzieży, ale nie mogła go wykorzystywać by pomóc rodzinie, ponieważ wiązało się to z ostracyzmem i wypchnięciem jej niemal na margines (pomimo ciepłych uczuć, jakimi darzyli ją rodzice). W trakcie rozwoju historii dziewczyna przekonuje się, że potrafi też o wiele więcej – wśród srebrnych jednak się nie odnajduje, nie zachłystuje się fascynacją do nowego daru. Niemal od razu przechodzi nad tym faktem do porządku dziennego, co dla mnie jest niezrozumiałe. Choć jest nastolatką i przez to powinna wszystko czuć „,mocniej”, to jednak nie fascynuje się swoimi umiejętnościami. Zamiast tego, zaczyna szybko wchodzić w rolę męczennicy, która musi uratować świat (Czerwonych).

 

Guilty pleasure
Podsumowując, „Czerwona królowa” to w moim przypadku typowe guilty pleasure. Książka lekka i łatwa, nie zmuszająca do zbytniego myślenia, w której akcja dzieje się na tyle szybko, by nie odrzucić jej po pierwszym rozdziale. Bohaterowie irytują coraz bardziej z każdym rozdziałem.

Chcę jednak przeczytać kontynuację („Szklany miecz”), aby przekonać się, w jakim kierunku zmierza „powstanie” Czerwonych. Bardzo interesujący jest również wątek badań nad różnicami między Czerwonymi i Srebrnymi oraz początek całej historii – czyli jak doszło do wyróżnienia tych dwóch ras. W drugim tomie powinno znaleźć się również więcej postapokaliptycznych klimatów – m.in. tajna baza Czerwonych rebeliantów, do której można dotrzeć… metrem. Jestem też ciekawa, czy sama autorka rozwinęła się i jej styl ewoluuje w drugim tomie. Zwłaszcza, że w Stanach książka odniosła ogromny sukces.

Ave!