Port Czarnobyl – dzienniki Roberta Michalskiego

 

Punkt kontrolny na granicy 30 kilometrowej strefy zamkniętej “Dytyatky” – właściwie obowiązuje tu zakaz fotografowania, ale chyba nie jest zbyt restrykcyjnie przestrzegany sądząc po ilości zdjęć tego miejsca możliwych do znalezienia w sieci. Wlotu do strefy dokonuje się mniej spektakularnie niż wylotu – wtedy tak pojazdy, jak i ich pasażerowie zmuszeni są przejść kontrolę dozymetryczną.


Miejsce zakwaterowania na następne cztery dni – hotel Czarnobyl. Metalowy mega-barak może się wydawać mocno spartańskim rozwiązaniem, ale pokoje w nim są dość duże i wyposażone we wszelkie „udogodnienia”… kolorową telewizję i ciepłą wodę… Oryginalnie powstał by gościć różnej maści specjalistów odwiedzających strefę w ramach wszelkiego rodzaju kontroli, od jakiegoś czasu zdarza się mu zapewniać zakwaterowanie także “ekstremalnym” turystom.
W centrum Czarnobyla, dokładnie pośrodku miasteczka znajduje się swojego rodzaju … pomnik opuszczenia – na rozległej pustej przestrzeni znajduje się aleja z nazwami wszystkich miasteczek i wiosek, które przestały istnieć w wyniku awarii – zapisane są na tabliczkach w formie normalnych znaków drogowych oznaczających początek i koniec miejscowości… Jest ich ponad 300.

Po środku alei pamięci znajduje się pomnik “pocztowy” – nie do końca ogarniam jego formę, chociaż pewną interpretację mam – gałązki drzewka symbolizują te właśnie wszystkie utracone miejsca, wcześniej żywe i stanowiące część jednego organizmu… Uzupełnione to jest skrzynkami pocztowymi stojącymi wokół, ponownie odzwierciedlającymi swoją liczbą ilość opuszczonych przez człowieka miejsc.

PORT CZARNOBYL
Pierwszym przystankiem drugiej wyprawy do zamkniętej strefy jest port rzeczny w Czarnobylu – kiedyś kilkanaście – teraz już tylko kilka – przerdzewiałych, stojących na mieliźnie barek i promów. Na ile się orientuję część materiałów wykorzystanych w bitwie o Czarnobyl transportowana była właśnie tutaj… właśnie tymi barkami. Wrażenie robią mocne… – jak wiele miejsc w zamkniętej strefie port wydaje się właściwie kompletnym pomnikiem rozegranej tu przed laty tragedii.

Zastanawiający jest powód porzucenia ich tutaj – można znaleźć wiele zapisków na temat tego jak pojazdy ze strefy “chętnie” absorbowały promieniowanie – co stało się powodem internowania ich w strefie, gdy zostały już wykorzystane – jednak w czarnobylskim porcie dozymetry milczą jak zaklęte… co oznacza mniej więcej 3 krotnie wyższe promieniowanie tła niż w miejscach całkowicie obojętnych – tak jest jednak właściwie wszędzie na terenie strefy – kadłuby statków nie “świecą” wcale…


Samo fotografowanie w tym miejscu stanowi niezłą okazję do wywinięcia orła – przejścia między kadłubami to przerzucone wąskie deski, wszystko przeżarte jest rdzą, a znajduje się przecież na wodzie – z plecakiem pełnym sprzętu, statywem i dwoma aparatami to trochę prowokowanie losu… ale i niewątpliwie niezapomniane przeżycie.
Przygnębia fakt, że każdej zimy, kiedy lód skuje wodę, w której znajdują się statki na miejsce wpada ekipa złomiarzy i wycina z nich tyle ile się da. Pośród jeszcze dość kompletnych okręcików znajduje się kilka “zezłomowanych” aż do linii zanurzenia – właściwie same dna kadłubów.

Pustka i wyniszczenie postępujące z czasem i przyspieszane przez człowieka. Cisza zakłócana jedynie przez hulający po otwartych przestrzeniach wiatr przemawiający za pośrednictwem przybrzeżnych trzcin i wysokiej trawy. Chciałbym być tu sam… wszędzie w strefie chciałbym być sam… to doświadczenie do pełni odczucia potrzebowało by samotności…
To tutaj także po raz pierwszy zwracam uwagę na to jaka strefa jest gdy się jej dotknie… chropowata i szorstka – łuszcząca się farba, rdza, spękane drewno –  oprócz maniakalnego przyciskania raz za razem spustów migawek moich aparatów staram się odrobinę tego wchłonąć… dotykam rdzawego nalotu na stalowych kadłubach… przesuwam dłonią po rdzawym nalocie na nadbudówce małego holownika. Gładzę czule palcami tabliczkę z nazwą jakiejś większej jednostki i z wewnętrznym smutkiem przyglądam się nowoczesnej niegdyś linii małego tramwaju wodnego.


Moi koledzy wydają się być zainteresowani tylko i wyłącznie zapełnieniem jak największej przestrzeni na kartach pamięci. Widać już teraz, że jest coś co nas różni – dla nich to wycieczka fotograficzna – miejsce z dużym potencjałem dla wielu dobrych kadrów – cała kwestia czym jest to miejsce i jak powstało, czemu wygląda tak jak wygląda – wydaje się sprawą marginalną.

Przed odjazdem z portu zaplątuję się na chwilę do budynku wyglądającego na  kotłownię – trzy ekstremalnie wielkie bojlery, żeliwni przedstawiciele klasy robotniczej – pozbawieni pracy od ponad dwóch dekad witają mnie swoim wieczystym milczeniem. Milcząc robię kilka zdjęć i milcząc – żegnam je.



Tekst: Robert ,,Kovu” Michalski
Fotografie: Robert ,,Kovu” Michalski

Ave!