A to Łotr!

Czołgiem.

Ciężko będzie uniknąć spoilerów w tym tekście, ale postaram się Was nie zawieść. Zanim zacznę, uprzedzam – nie czytałam ŻADNYCH recenzji Łotra 1, ani przed seansem, ani teraz. Jest bardzo dużo rzeczy, o których chcę napisać, ale musiałabym zrobić dwa teksty. Może się uda 🙂
Przy okazji przepraszam serdecznie całą publiczność za wrzask „Henryk, nie rób tego!”, gdy pojawił się trailer Assasin’s Creed. Po prostu musiałam, samo mi się wyrwało. Jeszcze raz gomenasai.

Dziewczyny do fandomu!
Moją główną nadzieją filmu była bohaterka. To Erso przykuła moją uwagę w zwiastunie i to ona była moją nadzieją tego filmu. Postać okazała się być zbudowana zupełnie inaczej, niż  to sobie wyobrażałam. Co oczywiście nie znaczy, że gorzej. Jednak w moim osobistym rankingu Rei wciąż góruje na topce listy najlepszych postaci damskich SW, pobijając Erso.

Bardzo podoba mi się droga, którą poszedł Disney, czyli pokazywanie kobiet jako głównych bohaterów historii. Niektórzy zapewne mają z tego powodu totalny ból sami wiecie czego, w czym utwierdziły mnie komentarze internautów. Spokojnie, wierzę w Was i absolutnie nie spodziewam się po czytelnikach tego bloga, że kobieta jako gówna bohaterka kosmicznego blockbustera może Was jakkolwiek dziwić czy razić. Nie zmienia to faktu, że natknęłam się na zadziwiająco dużą ilość takich komentarzy w anglojęzycznych Internetach. Pffff.

Jyn prezentuje zupełnie inny wymiar kobiecości, niż Rei. Rei z Przebudzenia Mocy to przede wszystkim młoda dziewczyna, która właśnie wybiera się  na swoją pierwszą i największą przygodę w życiu. Inteligentna, indywidualistka, żądna przygód, z silnym poczuciem sprawiedliwości to typowy bohater tego typu kina przygodowego, nie ważne czy byłaby kobietą czy mężczyzną. Dlatego też Rei jest o wiele bardziej uniwersalna niż Jyn Erso.
„Córka Madsa Mikkelsena” natomiast jest już po tym etapie. Jest wciąż młodą, ale już dojrzałą kobietą, znającą swoją wartość. Ona z niejednego pieca już jadła i niejedną przygodę przeżyła. Życie dla niej to coś więcej niż kolejny quest i kolejny sidekick. Erso chce coś zmienić, jej podskórne pragnienie „make a difference” szybko wychodzi na światło dzienne. Ale jako że Jyn jest już dojrzałą i w pełni ukształtowaną osobą wie, że nie ma zbawienia bez poświęcenia.

Przesłanie
I to jest główny motyw tego filmu – poświęcenie. Łotr 1 to prawdziwa historia ludzi poświęcających się dla sprawy, to szara i brudna codzienność Rebelii. Rebelii innej od tej cukierkowo przedstawionej w dotychczasowej kinematografii  SW. Tu każda śmierć nabiera znaczenia, a jej bezsensowność i nagminność tylko podkreśla sens sprawy, o którą Rebelia walczy. Save the dream, save the Rebellion głosi powiedzenie jej wiernych żołnierzy. Żołnierzy, którzy godzą się stracić  głowę często ze świadomością, że zginą szybko, że ich zadaniem jest utrzymać pozycję na kilka minut i umrzeć. I to jest właśnie sens ich bohaterstwa.

Oceniam ten film bardzo wysoko w rankingu filmów  z uniwersum właśnie ze względu na ten dość  moralistyczny, ale jakże prawdziwy wydźwięk. Na tym polu Łotra można postawić obok najlepszych produkcji wojennych.

Na bogów, walka!
Kolejnym ogromnym plusem są sceny walk, zarówno małych starć, jak i regularnych bitew. Ogląda się je z przyjemnością (chociaż pewna scena z udziałem pewnych niszczycieli wywołała u mnie salwy śmiechu) i na pewno warto dla nich pójść do kina. Dla nich i dla Lorda Vadera, który rzuca dad dżołki. Świetnie przedstawiono również scenę…  zamachu terrorstycznego. Ponadto, wszystkie sceny z Gwiazdą Śmierci zapierają dech w piersiach. No, chyba że to ja i moje uwielbienie dla Gwiazdy Śmierci. Bo wiecie, jestem fanką i chciałabym mieć  własną.

Chyba wszyscy, którzy oglądali Łotra 1, czują niedosyt Jedi. Mimo świetnej  postaci ślepego mnicha Chirruta  i cudów, jaki potrafi wyczyniać w trakcie walki, Jedi jest wciąż za mało. Moim zdaniem, postać  Chirruta to świetny zabieg marketingowy przed kontynuacją Przebudzenia Mocy. Podkreśla unikalność Jedi jako bohaterów indywidualnych, jednocześnie rozwiązując kilka ciężkich do tej pory kwestii fabularnych (np. dlaczego stormtrooperzy nigdy nie mogą trafić Jedi). Ponadto, Chirrut to jeden z najbardziej autentycznych bohaterów filmu, który wzbudza sympatię już od  pierwszego kadru.

Łyżka dziegciu w beczce midichlorianów
Jednak Łotr 1 to wciąż Star Wars, a więc nie mogło zabraknąć czasem żenujących motywów, które wrzuca się jak nieszczęsne ewoki ku uciesze gawiedzi. Humor wolno się  rozkręca (albo po prostu ja nie umiem ostatnio w śmieszne), żarty robota K-2SO rozkręcają się powoli (ale jak już się rozkręca, to bawią, spokojnie), jest kosmita z tentaklami  a krążowniki przesuwają niszczyciele. Część scen z Jyn Erso sprawiła, że czułam się jak na brazylijskiej telenoweli – ale hej, w końcu to Disney! Pamiętacie Króla Lwa? Tak, nic nie wróci dzieciństwa.

Z minusów – oprócz wolno rozkręcającego się humoru i paru zgrzytów – zabrakło mi też dobrego soundtracku. Muzyka oczywiście wspaniale podkreślała klimat produkcji, ale zabrakło mi tego jednego utworu, który z miejsca stałby się kultowy. W kwestii muzycznej oprawy w filmach sci fi z 2016 wciąż wygrywa u mnie Arrival, choć z reguły nie słucham ambientopodobnych dźwięków. W Arrival świetnie budowały klimat. W przypadku nowych Star Warsów dostaliśmy po prostu poprawny „podkład”. Może po przesłuchaniu jeszcze raz całego soundtracku z Łotra 1 będę mogła zmienić zdanie.

Podsumowując, warto iść do kina. Chociażby po kubeczek z Darthem Vaderem.

*heavy breathing*

Ave!

Jeden komentarz do „A to Łotr!

Możliwość komentowania została wyłączona.